niedziela, 25 listopada 2012

PROLOG


“I walk along these tired streets that I walked the night before”
Jeszcze jedno spojrzenie na salon. Na te ukochane zdjęcia mamy. Wszystkie ustawione pod jej dyktando. W równiutkim rządku. Wszystkie przedstawiające jedną osobę. Nie. Nie ciebie, oglądającą je dzień w dzień. Czasem nienawidzącą tych spojrzeń rzucanych z połyskującego papieru. Spojrzenia ani dumne, ani przesadnie wzgardliwe. Ot takie. Rozbrajające, trochę dzikie, opętane, za każdym razem inne. Kilka nieśmiałych, ze dwa zażenowane, bo pewnie wymuszone wrzaskiem rodzicielki „UŚMIECHNIJ SIĘĘĘ!!!!”. Parę zdjęć znienacka. Każde traktowane niczym święty obrazek. I ostatnie zdjęcie. Bohater wspaniałej wystawy fotograficznej w drzwiach domu, siedzący na walizkach, wysłuchujący kazania mamy. Znudzony, unoszący okulary przeciwsłoneczne z nosa, zgniatający walizę, pełną ubrań. W tle ojciec z jakimś drewnianym cudem w dłoniach, otwierający usta, żeby zapewnić Bogu ducha winnego syna, że takie coś, to on koniecznie musi mieć w mieszkaniu. Następnie mama. Rozemocjonowana, przerażona, gotowa płakać. Stojąca nad synem niczym kat. Nic dodać nic ująć. Trzymająca w dłoniach coś niesamowicie dziwnego. Ni to kosz na śmieci, ni to kosz na ubrania. Ot. Kosz. Aparat rejestruje ten charakterystyczny, słodko-ironiczny półuśmiech bohatera siedzącego na walizce. Matka jest gotowa założyć mu ten kosz na głowę. Tak to przynajmniej wygląda z perspektywy czasu. Zdjęcie uważasz za niesamowicie śmieszne. Nikt nie podziela twojej opinii. Nikt nie widzi w tym nic śmiesznego. Może oprócz gwiazdy tej fotografii, która coś tam zawsze przebąkuje na ten temat. Ostatnia prośba o skopiowanie i powiększenie tego zdjęcia, kończy się oburzeniem rodziców. Dalej nie próbujecie.
 Trzaśnięcie drzwi. Na zewnątrz jest zimno. Bardzo zimno. Nie spodziewasz się, co prawda niczego innego, ale gdyby temperatura nieco podskoczyła, nie pogniewałabyś się. Zakładasz narty. Świadomość, że nigdy nie dorównasz lepszemu bratu, towarzyszy nawet teraz. I świadomość, że kolejny ślizg wcale nie przybliża cię do jakiegokolwiek sukcesu… Jesteś ambitna. Mówią ci to osoby, które widzą, co robisz. Biegasz. Na nartach. Jesteś samozwańczym biegaczem narciarskim. Mogłabyś jechać na układach, znajomościach i zobowiązaniach brata. Nie robisz tego. Po 10 kilometrze zatrzymujesz się. Dyszysz jak astmatyczka. Formy nie masz za grosz. A przecież biegasz od lat. Niemal wypluwasz płuca, gdy odzywa się twój telefon. Chcąc nie chcąc odbierasz, chociaż wiesz, że to zianie do słuchawki, będzie ostro skrytykowane. Mama świergocząca do słuchawki, nic nie zauważa. Zaraz dowiadujesz się, dlaczego. W tle odzywa się Syn Marnotrawny, który wrócił. Teraz równie dobrze, mogłabyś zostać przysypana lawiną. Matce to pewnie nie zrobiłoby różnicy. Dostajesz jasne polecenie powrotu do domu w tempie natychmiastowym. Spoglądasz na narty, oglądasz się za siebie i rzucasz:
- Zgubiłam się – co oczywiście jest prawdą. Z taką orientacją w terenie, leżysz i kwiczysz. Nie wiesz gdzie jesteś. Skąd masz wiedzieć? Nigdy tu nie byłaś i jeśli zdołasz wrócić do domu, to pewnie już więcej tu nie trafisz. Brat na pewno doskonale by się tu odnalazł. A przynajmniej to uświadamia ci wkurzona rodzicielka. Zaraz też dostajesz informację, jakoby brat rodzony ruszył na swoich nartach w celach poszukiwawczych. Mama zastrzega, żebyś nie ruszyła się ani o milimetr. Zapewniasz, że nie zrobisz tego na 100%. Niby po co masz to robić? Kończysz połączenie i powoli zawracasz… Przy odrobinie szczęścia spotkasz pędzącego brata w połowie drogi. Uświadamiasz sobie, że 10 kilometrów to wcale nie tak mało, gdy w tak zwanej połowie drogi, znajdujesz brata w pozycji półsiedzącej. Oczywiście nie jest zmęczony, tylko na ciebie czeka. Oczywiście.
Zaczyna być zabawnie, gdy bohater odzyskuje oddech i przestaje udawać nieprzytomnego. Zastanawiasz się właśnie, na ile przydatne okazałyby się te wszystkie kursy pierwszej pomocy, gdy niedoszły narciarz wstaje ze śniegu i wyraża gotowość do powrotu do domu. Posługuje się całkiem składnymi zdaniami i znowu widzisz ten półuśmiech. W górę wędruje tylko jeden kącik ust. Też tak potrafisz. To chyba rodzinne.

***
Pisane w styczniu tego roku. Niespodzianka na początek sezonu.