niedziela, 27 stycznia 2013

ROZDZIAŁ 8


Alex wciska ci stertę wyliczeń i prosi o wyrozumiałość. Masz dwa dni na przetworzenie informacji, złożenie tego w jeden papier z najważniejszymi danymi i przesłanie do sponsorów. Patrzysz na trenera z miną dzikiego buldoga. Ten udaje że nie widzi twojego wyrazu twarzy i dokłada jeszcze jedną kartkę.
-Tu możesz porównać poprzedni miesiąc z tym. Jak znajdę wcześniejszą turę to przyślę ją do ciebie Veltą. Na razie to ci musi wystarczyć. A to co będziesz wysyłała to mi wydrukuj i przekseruj na cztery ok? 
- A…
- A jak skończysz to pójdziesz z chłopakami pobiegać
- Na nartach?
- Nie. Na łyżwach. – koniec dyskusji. Alex wychodzi z chłopakami na imitacje. Ty siedź i analizuj literki i cyferki aż spotka cię obłęd i razem pobiegniecie w stronę zachodzącego słońca. Zachodzące słońce na pewno ujrzy cię nad tymi cholernymi papierzyskami.
 Godzina 12:56. Do pokoju, który należy do Stoeckla, a obecnie pełni rolę twojego przeklętego gabinetu, wpada uradowany Vilberg, którego – jak twierdzi – przywiódł zapach przygody.
- Zrób mi kawy pani prezes – żąda, bez pardonu wpychając się między skrupulatnie posortowane papiery, które to skończyłaś układać dosłownie 5 minut temu. Nie zostaje oczywiście papier na papierze, ani długopis przy długopisie, a już na pewno nie zostaje Vilberg na stole, bo trzepnięty tekturową teczką, odsuwa się za twoje krzesło.
- Daj mi spokój! Zabieraj ten aparat bo cię…
- Skończyłaś już? – interesuje się, zaglądając w papiery. Przewracasz oczami.
- Nie. A trening się skończył?
- Skończył, skończył. Jak wychodziłem to latali ostatnie kółko. Trzeba wyjechać po Skletta. Ta sierota przybywa za 36 minut a wszystko w rozsypce i Alex kazał mi znaleźć jakieś kluczyki. Widziałaś tu takie może?

Szaleństwo. Jedyne słowo jakie przychodzi ci do głowy, kiedy widzisz Vegarda wypadającego z samochodu, do którego znalazły się kluczyki. Sklett wystrzela z drzwi auta prosto w drzwi hotelu, gdzie właśnie stoisz i zastanawiasz się czy płakać czy chichotać. Wygląda to mniej więcej jak w filmach. Vegard wpada w drzwi i zahacza o ciebie łokciem. Robisz dwa pełne obroty w progu i ledwo łapiesz równowagę, gdy Sklett wraca i jeszcze dobitnie trzaska drzwiami, po czym czmycha na schody i tyle go widzisz. Zaraz w drzwiach hotelu mija cię Vilberg. Zły jak cholera. To pewnie przed nim Vegard ucieka, ale to naprawdę nie powód, żeby wybić pół personelu ( z dywanu wstaje właśnie recepcjonistka, a ze schodów schodzi pokojówka, kurczowo trzymając się poręczy). Szaleństwo. Bo trzaskają właśnie jakieś drzwi i ktoś w nie tłucze. Skoczkowie właśnie wchodzący do hotelu, od razu spoglądają w stronę szczytu schodów.
- Co się dzieje? – pyta któryś, ale wzruszasz ramionami. Nie wiesz. Chcesz się dowiedzieć, ale nie wiesz czy potrafisz poświęcić życie dla poskromienia tej ciekawości. Z Vilbergiem zaczyna się kłócić Velta. Widocznie Sklett sobie zasłużył, skoro potrzebna jest interwencja Rune. Rune rzadko – jak się do tej pory zorientowałaś – ingeruje w prywatne sprawy i konflikty współtowarzyszy niedoli. Tym razem sytuacja tego wymaga. Najwyraźniej. Ruszasz po schodach. Krzyki, wrzaski i powarkiwania cichną zupełnie, gdy pojawiasz się na korytarzu.
- Pomóc? – pytasz lekko ironicznie, chociaż Andreas zabija cię wzrokiem. Wcale mu się nie dziwisz. Vegard potrafi być wkurzający jak mało kto, ale nie podejrzewałabyś, że wkurzy kogoś takiego jak Vilberg.
- Pomóc. Wyciągniesz tą łajzę z pokoju i od dzisiaj do grobowej deski robię ci kanapki na śniadanie i kolację. Te a’la Tom Hilde. Ale najpierw wyciągnij Vegarda z pokoju, przemów mu do rozumu i nie próbuj go bronić.
- A dowiem się o co chodzi? - ale jego oczy mówią zdecydowane 'no chyba żartujesz'. Nie żartujesz, nigdy nie żartowałaś, więc bez wahania obracasz się na pięcie i podejmujesz decyzję o spacerze, na głos zaznaczając jak długo cię nie będzie. Z Evensenami nikt nigdy nie miał prawa wygrać.
***
I po Vikersund. Norweski mamut chociaż trochę poskromiony. Johana nikt nie przeskoczył, rekord jest bezpieczny na jakiś czas :) Weekend mniej lotny niż skoczny, ale pod koniec wszystko się ładnie rozkręciło. Jest dobrze, Polacy punktują i to całkiem nieźle, Żyła daje upust emocjom już nie tylko w wywiadach. Do ferii jeszcze 2 tygodnie ^^

niedziela, 20 stycznia 2013

ROZDZIAŁ 7


Nie cierpisz pożegnań. Nigdy nikomu nie powiedziałaś tego wprost, bo nikt cię o to nie prosił, ani nie pytał. Właściwie to normalne, że jako człowiek myślący i rejestrujący swoje otoczenie, nie lubisz się żegnać. To za każdym razem oznacza, że jakaś część twojego życia, czasem bardzo mała część, zostaje zabrana przez osoby, które odchodzą. Teraz delikwenci wycofujący się na drugi plan, szwędają się jeszcze po korytarzu. Podchodzisz do tego najbardziej strutego. Wyciągasz ku niemu dłoń.
- Dzięki. Za początek. Raz już się przewiozłam na siedzeniu obok kierowcy. I już wiem co to znaczy „w nogach” kiedy za tobą siedzi niespełniony piłkarz, Fannemel.
- A. Tak… Może ty wcale nie musisz być taka zła jak na początku zakładaliśmy… - przerywa, widząc Vegarda. Vegard delikatnie mruży oczy, jakby analizował słowa kolegi. Rzucasz wzrokiem to na jednego to na drugiego.
- To ty tak założyłeś – mówi oskarżycielskim tonem Sklett.
- Niech będzie. Więc ja teraz burzę stereotyp siostry kumpla jako zła koniecznego, pasuje?
- To coo… Do zobaczenia – mówisz. Nie jesteś speszona. Nic z tych rzeczy. „Siostra kumpla”…
- Albo „żegnam” bo pewnie nie będzie cię tu pod koniec sezonu, a ja nie wiem czy w tym sezonie jeszcze wrócę. Bezpieczniej będzie „żegnaj”. Miło było poznać.
- Tak. Miło. Vegard? Pomożesz mi z nartami? Masz jeszcze te 10 minut do swojego transportu, co?
- Ta jest szefowo! Gdzie ten nieszczęsny sprzęt?
- Johan się z nim siłuje, ale chyba mu nie idzie, bo zapięcia już ledwo trzymają. Powiedziałabym ci, w którą stronę trzeba iść, ale chyba słyszysz i bez problemu trafisz?
- Wiesz co? Jednak mi się nie chce. Idę pograć na…
- Ani mi się waż. Vegard! Ja wiem, że Johan z nartą biegową w dłoni wygląda strasznie, ale uwierz, to ten sam człowiek, co 20 minut temu, kiedy okładaliście się rękawicami Bardala.
- Daj mi czteroletnią gwarancję na wykładanie pieniędzy na moją rehabilitację. Bjoern? Masz kartkę?
Baraniejesz. Romoeren patrzy na Skletta jakby widział takie cudo pierwszy raz w życiu. Potem spogląda na ciebie z niemniejszym zainteresowaniem. Kiwasz głową. „Ja też widzę takie cudo pierwszy raz w życiu”, zdają się mówić twoje oczy. Nitka porozumienia. Taki jeden makaronik spaghetti. Jesteś głodna. Zdecydowanie. Vegard dalej stoi i czeka na sporządzenie jakiejś umowy, gotów ruszyć w świat w poszukiwaniu kawałka papieru, na którym da się pisać i długopisu, którym da się to coś, cokolwiek napisać. Romoeren spuszcza wzrok na swoją torbę.
- Spokojnie Vegard. W takim razie… pomóż mi z torbą. Jestem pewna, że moje narty jakoś się spakują, a czy będą się nadawały to jazdy po wypakowaniu, to się dopiero okaże.
***
- To kiedy się widzimy Sklett? – pytasz zapakowana do autobusiku. Vegard nie potrafi porozumiewać się na migi, to wiesz na pewno. Pokazuje ci na placach. Dnia 3.03. roku tego samego. Machasz jemu, Johanowi i Bjoernowi, co do reakcji którego nie jesteś przekonana. Dopiero w lusterku (tak, siedzisz „w nogach”) zauważasz, że wzorem Johana – który zawija dłonią jakby od tej czynności zależało jego życie, i Vegarda – który macha szeeeroooooookooo, kiwając się przy tym na boki, Romoeren unosi nieszczęsną dłoń, potrząsa nią kilka razy i opuszcza, tak żeby nie było w tym machaniu przesady ani powściągliwości zarazem. „Idealista” myślisz, zadowolona, gdy Vilberg wpycha ci w dłoń ryż oblany czekoladą.
- Smacznego. Nie opluj mnie, bo będziesz sama prowadziła – i życie w pudełku wariatów rozpoczyna się od początku, a ten początek wyznacza monotonne stukanie czubka buta Fannemela o brzeg twojego fotela.
Za grosz monotonii, za grosz ciszy, za grosz prywatności. Bez przerwy odgłosy walki zza twoich pleców. Przeszukujesz torbę w poszukiwaniu czegoś nadającego się do jedzenia tudzież zapchania głodu.
- Niestety, Vilberg, preparowany ryż z czekoladą to nie wszystko, co mi potrzebne do życia – tłumaczysz, gdy ten skarży się, że przewalając swoje rzeczy w torbie, połowę wywaliłaś na jego kolana. Zamiast patrzeć na drogę, zagląda ci do torby.
- A to… ten szalik to co to? – pyta a ty chcesz się natychmiast boleśnie znokautować, ale gdy twoja dłoń już wędruje ku czołu, nagle uświadamiasz sobie, że jedyny szalik jak masz ze sobą to ten na szyi, a ten w torbie, tworzący tajemnicze zawiniątko, należy do Skletta.
- Co to tu robi? – rzucasz oskarżycielsko za siebie, jakby Vegard miał tam siedzieć i pokornie czekać na kazanie o niewwalaniu swoich rzeczy do cudzych toreb. Ale Vegarda tam nie ma. O tym fakcie informuje cię dosyć dziwny wzrok Velty, wyrwanego z transu (o ile transem można nazwać spełnianie się w roli wykładowcy na tematy żywieniowe z podkreśleniem krojenia papryki w gwiazdki) . Odwijasz zawiniątko pod czujnym okiem Vilberga i kiedy wyjmujesz z tego nieszczęsnego szalika PlayStation, wszyscy siedzący za tobą, przypominają sobie, że nie dokończyli grać i w konsekwencji rozpoczyna się wielka, jakże nagła migracja po PsP, które zaraz zostaje ci wyrwane z ręki i tyle je widzisz.
- No przynajmniej Sklett załatwił nam ładną godzinę bitwy o grę, którą i tak w konsekwencji wygra Hilde. Zobaczysz. Za… - Villi spogląda na zegarek – dokładnie 48 minut i 23 sekundy, Tom Hilde będzie z pasją wywijał PlayStation, podczas gdy reszta, a w tym ty i ja, będzie z zazdrością spoglądała na świetną zabawę Pyśka.
- Kogo? – pytasz podejrzliwie, ukradkiem ustawiając stoper w telefonie.
- Pyśka. Tego delikwenta, który pozornie nic sobie nie robi z krążącego po samochodzie, cacka. Teraz otworzy gazetę, pośmieje się ze zdjęć, pokaże nam parę zabawnych nazwisk, których sam nie potrafi przeczytać, następnie będzie usilnie próbował je przeczytać, potem wciśnie nam gazetę do przodu i zażąda przeczytania, jakiego łamańca językowego (najlepszego nazwiska oczywiście), po chwili wyciągnie kanapkę, spałaszuje w minutę z przecinkami…
- HILDE?! MASZ KANAPKĘ?! – Vilberg łapie się jednocześnie za głowę i za kierownicę. Tom kiwa głową, wyjmuje jedną ze swoich kanapek i podaje ci ją z miną świętego Franciszka.
- Co dalej? – pytasz usatysfakcjonowana
- Hilde wyjmie drugą kanapkę – duka Andreas. A w jego oczach czai się mały głód. – Potem zażąda… hm… Edith? Naprawdę jesteś głodna?... Zażąda… liścia sałaty? Y..Hm… Nie… Zwrócenia gazety, żeby znowu mógł się… ułam kawałek… Więcej… Żałujesz mi?! Dobra… Prószysz… Ej! Ja tego nie będę sprząta… Dobra. Posprzątam… A Hilde zażąda gazety z powrotem, żeby to wszystko pokazać Fannemelowi i … Tom? Genialne kanapki. Masz jeszcze? Nie? Nie szkodzi, zrobisz mi taką na miejscu…Gdzie? Dokładnie to jak dojedziemy… Ma ktoś herbatę?!
***
Jedno krótkie spojrzenie na pokój, w którym cię zakwaterowano. Uważają cię za niepełnosprytną, bo Vilberg wychodząc rzuca coś w stylu „W razie niebezpieczeństwa biegnij dwa balkony w lewo bo ja tam mam pokój, a tak poza tym to przekaż Vegardowi, że PsP się zacięło i nie działa do tej pory, mimo, że Bardal dwa razy to rozkręcił widelcem, skręcił nożem i poprawił łyżką przy kolacji. Zresztą sama widziałaś.”. Jeżeli Vegarda rzeczywiście w środku nocy zainteresuje stan PsP i ten zadzwoni, to na pewno zejdzie na zawał. A już na pewno, gdy powiesz mu, że to Stjernen kibicował żółtemu samochodzikowi.
Masz na teraz jedno postanowienie. Nie dać się zwariować. Tu jest o to łatwo. Wyglądasz przez okno – ciemno. Vilberg nie jeździ wolno. Vilberg – można powiedzieć – wcale nie jeździ tylko sunie. To sunięcie trwa dłużej niż twój powrót do domu po 20 km sprintu. Albo dokładnie tyle samo…
Do północy ścigają cię odgłosy zza ściany. Za pierwszym razem nie reagujesz. Za drugim wstajesz. Za trzecim dochodzisz do drzwi swojego pokoju i wracasz. Za czwartym niemal wyrywasz klamkę w pokoju obok. Za piątym razem już masz wstać, kiedy cała hałasująca zgraja staje w twoim progu z informacją, że już nie będą.
Masz przed sobą moment, w którym żaden Vegard nie przyjdzie pograć na PlayStation ani żaden Romoeren nie przyjdzie z herbatą. Żaden Johan nie będzie głośno myślał na temat twojego biegania. Twój moment, kiedy na korytarzu cichnie głos Alexa. Wszystko cichnie. Nie ma nic ponad bezsenną noc z milionem myśli, które napływają jedna po drugiej, a każda z nich dyktuje nowy scenariusz. Jest lepsze dzisiaj, które jutro stanie się wczoraj. Doskonała chwila na wprowadzenie zmian w swoje życie. Godzina 00:39 kiedy ostatecznie mogą spełnić się marzenia. Spoglądasz na wyświetlacz telefonu. 3 nieodebrane od Bjoerna. Ostatnie 9 minut temu. Doskonała pora na pogawędkę panie Romoeren. Czwarte podejście… Telefon zaczyna zataczać na poduszce szalone kółka, niczym opętany królik.
- Halo? Edith?
- Zakład pogrzebowy „Czy to już?” słucham?
- Boże! – wzdycha Bjoern. Jest zirytowany marnym żartem o 9 lat młodszej od siebie gówniary. Pewnie dzwoni w jakiejś arcyważnej sprawie, takiej, która nie cierpi zwłoki (‘zwłoki, zwłoki’ odbija się echem w twojej czaszce). A ty wyjeżdżasz z jakimś typowym dla siebie tekstem. Normalnie pewnie nie wydzwaniałby po nocy do 'siostry kumpla'.
- O co chodzi?
- Mamy dla ciebie propozycję nie do odrzucenia – zapowiada bojowo. W ostatniej chwili masz siłę ugryźć się w język. Dziwne, że nawet senna masz ripostę na każde słowo Romoerena z osobna. – Vegard i ja postanowiliśmy cię wytrenować.
TO nic, że słyszysz ostatnie słowo jako „wytresować”. TO nic, że zaraz po tym Bjoern zaczyna recytować plan działania. TO nic, że oni się nie znają na biegach i nie przyjmują odmowy do wiadomości.  Siedzisz oszołomiona przez ładne 20 minut. Spoglądasz na narty zajmujące kąt w pokoju. Oni nie wiedzą, a ty zaczynasz mieć wątpliwości. Pierwszy raz od narodzin chyba. Wątpliwości. Słowo do tej pory obce, teraz zajmuje twoje myśli. Johan nie powiedział im o jednej bardzo istotnej rzeczy…
***
Tym razem rozdział pojawia się planowo, ale trzeba sobie powiedzieć szczerze, że szału nie ma. Może jeszcze to, że ciężko mi się ze wszystkim wyrobić, ale ten fakt akurat najłatwiej usprawiedliwić lenistwem. Oby do ferii ;-)

poniedziałek, 14 stycznia 2013

ROZDZIAŁ 6


- Hej trybuna! – wrzeszczy Jacobsen, oberkiem podążając przed siebie, w bliżej nieokreślonym kierunku, wykonując skomplikowane akrobacje podczas podskoków. Johana dostrzegasz, jak wstaje ze śniegu i zaczyna otrzepywać kurtkę. Macha ci wesoło.
- To ty sobie tam idź a ja sobie tam idę – tłumaczy ci rzeczowo Romoeren i umyka zanim się orientujesz. Ku Johanowi pielgrzymuje z tobą Hilde. Pielgrzymka to to właściwie żadna, do momentu, kiedy Tom nie zaczyna nucić. Potem śpiewać. Na końcu drzeć pyska tak donośnie, że zagłusza kłótnię małżeńską i za to jeszcze obrywa torebką.
- Szczeżuja – wita się z tobą Johan. Hilde dryga jak panna dworska. Jeśli rzadko cieszysz się na widok Johana, to ten wybuch radości może go zdziwić, ale nie dziwi. A może tego po prostu nie dostrzegasz. Po 15 minutach Anders i Tom zmywają się z trybun. Powinni być na górze i to dawno, co uświadamia im machający Vilberg.
- Co z rodzicami? – pytasz niepewnie. Wzrok Johana jest utkwiony w szczycie skoczni. Na moment jeden z kącików jego ust wędruje w górę. Półuśmiech bez tej zwykłej igraszki po chwili gaśnie.
- Wiedzą – słowo wystarcza. Wiedzą, znaczy nie są zadowoleni. Pewnie rozżaleni. Rozczarowani. Ale może za kilka… miesięcy…może lat… będą potrafili zrozumieć, że ich syn…
- Nie przejmuj się nimi.
- To ty się nimi nie przejmuj. Teraz, kiedy nie mogą wymagać ode mnie…
- Przestań – Johana tu prawie nie ma. Milknie. Nie lubi, kiedy się mu przerywa, ale to nie jest powód, dla którego się nie odzywa.. On po prostu nie chce kończyć tego zdania. Pozwala słowom ulecieć z tym wiatrem, rządzącym się na skoczni. Przechylasz się przez barierkę. Przymykasz oczy.
- Lubię ten cyrk – spoglądasz na niego zdziwiona. Johan spuszcza głowę. Przypominasz sobie, że tak samo wyglądał, gdy przyjechał na święta pierwszy raz od wyprowadzki. Miał taką samą minę i gdy ukradkiem rozglądał się po starych kątach, też jakby mówił „lubię ten cyrk”. Spoglądał na drzwi łazienki, pod którą zazwyczaj toczyły się te najbardziej zażarte boje o uciekający czas. Obserwował to, jak na doskonale wypolerowanych figurkach, szafkach i komodach osiadają drobne pyłki kurzu. Potem przeglądał się w tych samych lśniących talerzach. Słuchał tych samych słów wsparcia, słów zagrzewających do boju i życzeń na kolejne starty. Wtedy wykpiłaś się słowami „wesołych świąt” i przez resztę kolacji, dzielnie znosiłaś oburzony wzrok mamy.
- Mówisz jakbyś miał umierać- prychasz. Doskonale pamiętasz jak czasami psioczył na niesprawiedliwość. Jak na początku bolały go zmienne warunki i niskie noty, gdy starał się jak mógł, a nie wychodziło… Jak potem, gdy rzekomo zrozumiał sens tego niesprawiedliwego sportu, wpadał do domu i gdy tylko mógł, próbował pouczać cię, że wszystko trzeba umieć znieść. Do tej pory nie wierzysz, że mówił szczerze. Widziałaś ten zawód w jego oczach, gdy przyjeżdżał na kilka dni po nieudanym starcie. Widziałaś walkę, którą toczył sam ze sobą, gdy miał zepsuty sezon już w połowie. Ale przede wszystkim powalał cię ten ośli upór, który ciągle wiódł go do przodu i nie pozwalał ani na chwilę zwątpić.
- Niewiele mi brakuje. Patrz. To Jacobsen – wskazuje na belkę, na której zasiada Anders. Obserwujesz jak Johan patrzy na szczyt Vikersundbakken. Mruży oczy. – Słyszysz? – pyta, gdy Jacobsen sunie po rozbiegu. Patrzysz na niego jak na wariata. Masz słyszeć zgrzyt nart o tory? Ale nagle do twoich uszu dociera TEN dźwięk. Gdy narty z impetem uderzają o zeskok i rozlega się burza oklasków. Brzmi jak jeden złożony dźwięk. Jak piosenka.
- Na górze to słyszą? – pytasz. Johan kiwa głową.
- Inaczej. Tam to zupełnie inny dźwięk. Taki dźwięk strzaskanych marzeń dla tych na dole, dla nich znaczy, że dzień próby już nastał.
- Pójdę po herbatę – mówisz. Znikasz w tłumie. Odwracasz się po chwili i widzisz, jak Johan, wpatrzony w kolejnego przedskoczka na rozbiegu, kiwa głową sam do siebie.
***
Czujesz się zbędna. Wracasz do hotelu niesiona rzeką kibiców. Jeśli nagle chciałabyś zmienić kąt natarcia, skończyłoby się źle. Trzymasz Johana pod rękę. Dzień typowo nie taki, jaki każdy kibic sobie wymarzył. Tysiące serc schodzących ze skoczni bije nieco wolniej i mniej radośnie niż, na co dzień. Johan prosi, żebyś nie była porywcza. Nie będziesz. Współczujesz i jest ci niesamowicie smutno. Najchętniej zamknęłabyś się w swoim pokoju i przeryczała całą noc. Johan spogląda na ciebie jakby widział cię po raz pierwszy. Odwracasz się. Nie będziesz mu tłumaczyć.
Atmosfera jest, jaka jest. Większość siedzi przy stole i popija herbatę. Nikomu nie smakuje. Nikt się szczególnie nie wyróżnia. Te same miny, te same spojrzenia. Nikt nie przewraca oczami. Wszyscy wyglądają nieswojo. Nie ma z nimi Romoerena ani Stoeckla. Obaj wyszli. Nie widziałaś żadnego od powrotu ze skoczni. Chciałabyś zobaczyć obu, ale chyba się nie doczekasz. Jako pierwsza odstawiasz kubek i wstajesz. To samo robi Hilde. Chętnie wyszłabyś gdzieś na jakiś spacer, żeby odreagować, ale to może zburzyć święty spokój, a przynajmniej jego pozory. Wszyscy patrzą na ciebie wyczekująco. Są ciekawi, co zrobisz.
- Idzie ktoś pobiegać? – pytasz, bo to jedyne co w tej chwili przychodzi ci na myśl. Fannemel ma taką minę, jakby chciał się histerycznie roześmiać.
- Idę – postanawia Johan. Velta niepewnie, ale jednak potakuje. – Ale tak teraz?
- A co to przeszkadza? I tak się tu nie przydamy…
- Znaczy... No tak. Ale jak wrócą i nikogo nie będzie…
- Jak to nikogo? Oprócz ciebie i Rune, nikt się nie deklarował na jakieś spacery po nocy.
- To my z Fannim też jedziemy – ogłasza Tom. Johan kiwa jakby to właśnie przewidywał. Cała grupa powoli dopija swoją herbatę. Potem wszyscy wstają, by w mozole udać się ku wyjściu. Obywa się bez niespodzianek, bo w drzwiach wyjściowych nie natykacie się ani na trenera, ani na Bjoerna. Powoli ruszacie przed siebie. Po drodze mijacie Polaków wracających z pizzy. Oglądasz się za siebie. Większość idzie jak na ścięcie..
- O tej porze wam się na spacerki zebrało?! – ten głos was wszystkich paraliżuje. Unosisz głowę, a wtedy większość skoczków mija cię w szaleńczym pędzie. Widzisz jakąś znajomą twarz. Zaraz zasłaniają ją skoczkowie, niezwykle rozemocjonowani i zaskoczeni.
- Dzień dobry trenerze – uśmiechasz się w końcu, gdy przypominasz sobie, że znasz tę twarz. Jej właściciel był częstym gościem w waszym domu, zanim Johan się wyprowadził.
- Edith! – Mika Kojonkoski we własnej nieprzeciętnej osobie, gotowej pouczać w każdej chwili dnia i nocy. Przytakujesz zamaszyście, prowokując pytanie Toma czy aby na pewno nie potrzebujesz kołnierza ortopedycznego. Geniusz, a nie diabeł tkwi w szczególe. W konsekwencji niezwykłego spotkania, nici z włóczenia się po mieście. Wyjście kończy się rozmową z Miką, który nieopatrznie zawędrował w okolice hotelu w Vikersund. Wracacie po północy, gdy ci, którzy zostali już śpią a ci, którzy wrócili, właśnie się do tego przygotowują. Na widok snującego się po korytarzu Romoerena, dopada cię martwica umysłu.
- Herbatę robisz? – pyta Johan. Pytanie brzmi głupio, chociaż Romoeren istotnie unosi nad głowę czajnik do połowy wypełniony wodą. Pytanie niesie się echem przez całą długość skrzydła hotelu.
- Zgubiłem... słuchawki zgubiłem  – Wpadasz w pierwsze drzwi, jakie masz pod ręką. Zaraz z tych drzwi wychodzisz. Johan wskazuje ci właściwy pokój. Dziękujesz skinieniem głowy. Nie wiesz, co dzieje się dalej. Zdecydowanie za dużo .Zasypiasz zanim wraca Johan. Nie wiesz, kiedy wraca. Nie obchodzi cię to. Przynajmniej tej nocy. 

***
Przerwa była długa, zainspirowałam się bardzo, pójdzie lepiej albo wcale nie pójdzie :D