“I walk along these tired streets that I walked the night before”
Jeszcze jedno
spojrzenie na salon. Na te ukochane zdjęcia mamy. Wszystkie ustawione pod jej
dyktando. W równiutkim rządku. Wszystkie przedstawiające jedną osobę. Nie. Nie
ciebie, oglądającą je dzień w dzień. Czasem nienawidzącą tych spojrzeń
rzucanych z połyskującego papieru. Spojrzenia ani dumne, ani przesadnie
wzgardliwe. Ot takie. Rozbrajające, trochę dzikie, opętane, za każdym razem
inne. Kilka nieśmiałych, ze dwa zażenowane, bo pewnie wymuszone wrzaskiem
rodzicielki „UŚMIECHNIJ SIĘĘĘ!!!!”. Parę zdjęć znienacka. Każde traktowane
niczym święty obrazek. I ostatnie zdjęcie. Bohater wspaniałej wystawy
fotograficznej w drzwiach domu, siedzący na walizkach, wysłuchujący kazania
mamy. Znudzony, unoszący okulary przeciwsłoneczne z nosa, zgniatający walizę,
pełną ubrań. W tle ojciec z jakimś drewnianym cudem w dłoniach, otwierający
usta, żeby zapewnić Bogu ducha winnego syna, że takie coś, to on koniecznie
musi mieć w mieszkaniu. Następnie mama. Rozemocjonowana, przerażona, gotowa
płakać. Stojąca nad synem niczym kat. Nic dodać nic ująć. Trzymająca w dłoniach
coś niesamowicie dziwnego. Ni to kosz na śmieci, ni to kosz na ubrania. Ot.
Kosz. Aparat rejestruje ten charakterystyczny, słodko-ironiczny półuśmiech
bohatera siedzącego na walizce. Matka jest gotowa założyć mu ten kosz na głowę.
Tak to przynajmniej wygląda z perspektywy czasu. Zdjęcie uważasz za
niesamowicie śmieszne. Nikt nie podziela twojej opinii. Nikt nie widzi w tym
nic śmiesznego. Może oprócz gwiazdy tej fotografii, która coś tam zawsze
przebąkuje na ten temat. Ostatnia prośba o skopiowanie i powiększenie tego
zdjęcia, kończy się oburzeniem rodziców. Dalej nie próbujecie.
Trzaśnięcie drzwi. Na zewnątrz jest zimno.
Bardzo zimno. Nie spodziewasz się, co prawda niczego innego, ale gdyby
temperatura nieco podskoczyła, nie pogniewałabyś się. Zakładasz narty.
Świadomość, że nigdy nie dorównasz lepszemu bratu, towarzyszy nawet teraz. I
świadomość, że kolejny ślizg wcale nie przybliża cię do jakiegokolwiek sukcesu…
Jesteś ambitna. Mówią ci to osoby, które widzą, co robisz. Biegasz. Na nartach.
Jesteś samozwańczym biegaczem narciarskim. Mogłabyś jechać na układach,
znajomościach i zobowiązaniach brata. Nie robisz tego. Po 10 kilometrze
zatrzymujesz się. Dyszysz jak astmatyczka. Formy nie masz za grosz. A przecież
biegasz od lat. Niemal wypluwasz płuca, gdy odzywa się twój telefon. Chcąc nie
chcąc odbierasz, chociaż wiesz, że to zianie do słuchawki, będzie ostro
skrytykowane. Mama świergocząca do słuchawki, nic nie zauważa. Zaraz
dowiadujesz się, dlaczego. W tle odzywa się Syn Marnotrawny, który wrócił.
Teraz równie dobrze, mogłabyś zostać przysypana lawiną. Matce to pewnie nie
zrobiłoby różnicy. Dostajesz jasne polecenie powrotu do domu w tempie
natychmiastowym. Spoglądasz na narty, oglądasz się za siebie i rzucasz:
- Zgubiłam się – co
oczywiście jest prawdą. Z taką orientacją w terenie, leżysz i kwiczysz. Nie
wiesz gdzie jesteś. Skąd masz wiedzieć? Nigdy tu nie byłaś i jeśli zdołasz
wrócić do domu, to pewnie już więcej tu nie trafisz. Brat na pewno doskonale by
się tu odnalazł. A przynajmniej to uświadamia ci wkurzona rodzicielka. Zaraz
też dostajesz informację, jakoby brat rodzony ruszył na swoich nartach w celach
poszukiwawczych. Mama zastrzega, żebyś nie ruszyła się ani o milimetr.
Zapewniasz, że nie zrobisz tego na 100%. Niby po co masz to robić? Kończysz
połączenie i powoli zawracasz… Przy odrobinie szczęścia spotkasz pędzącego
brata w połowie drogi. Uświadamiasz sobie, że 10 kilometrów to wcale nie tak
mało, gdy w tak zwanej połowie drogi, znajdujesz brata w pozycji półsiedzącej.
Oczywiście nie jest zmęczony, tylko na ciebie czeka. Oczywiście.
Zaczyna być
zabawnie, gdy bohater odzyskuje oddech i przestaje udawać nieprzytomnego.
Zastanawiasz się właśnie, na ile przydatne okazałyby się te wszystkie kursy
pierwszej pomocy, gdy niedoszły narciarz wstaje ze śniegu i wyraża gotowość do
powrotu do domu. Posługuje się całkiem składnymi zdaniami i znowu widzisz ten
półuśmiech. W górę wędruje tylko jeden kącik ust. Też tak potrafisz. To chyba
rodzinne.
***
Pisane w styczniu tego roku. Niespodzianka na początek sezonu.
I wytłumacz Ty mi jedno- co za diabeł Cię podkusił,żeby trzymać to w szufladzie od STYCZNIA? No rany boskie święte, przecież za dwa dni znów będzie styczeń i to wtedy stuknie rok od tego jak NAPISAŁAŚ i NIEOPUBLIKOWAŁAŚ.
OdpowiedzUsuńJa Ci chyba przeprowadzę jakąś rewizję szuflad, żeby się osobiście przekonać co tam jeszcze chowasz i masz dla nas.
A na razie pozastanawiam się nad tym, jak to źle jest mieć lepsze rodzeństwo. Rodzeństwo, któremu jakoś zawsze wszystko wychodzi lepiej, prościej, szybciej, wyżej i w ogóle naj.
God. Przerąbane.
pozdrawiam.
[droga--do--gwiazd]
[bkurek.blogspot.com]
Będą Szczypiorki, będzie moc. Nie ma innej opcji. Zaczynasz tajemniczo i intrygująco. Całkowicie w Twoim stylu :). Mam nadzieję na szybkie rozwianie tajemnic w następnym rozdziale!
OdpowiedzUsuńZaskoczyłaś mnie jeszcze jedną rzeczą. To ja tu powinnam składać dedykacje ;).
Uwielbiam Cię, wiesz? :*
Yy.
OdpowiedzUsuńJesteś niesamowita. Jak zwykle. To jest niesamowite.
Jak na razie nie wiem, o co chodzi, jak zawsze u ciebie, ale podoba mi się, bardzo mi się podoba.
Nie powiem, że nie podobają mi się też panowie w nagłówku, bo mi się też bardzo podobają.
I nie wiem, co powiedzieć.
Czapki z głów, Baranku, czapki z głów.
To jest to opowiadanie, o którym kiedyś mi chyba coś pisałaś? Bo coś takiego chyba kiedyś było, o ile mnie skleroza nie myli. :)
OdpowiedzUsuńW każdym bądź razie, podoba mi się ten prolog. Ma w sobie taką tajemniczość, cos co powoduje, że chce sie wiedzieć wiedzieć. I mam nadzieję, że dowiem si tego 'więcej' jak najszybciej! :3
pokazałaś mi chyba tego bloga, jak był jeszcze na onecie, prawda? pamiętam go, na pewno! :)
OdpowiedzUsuńale poważnie, od stycznia? za długo. o jakieś, powiedzmy, 10 miesięcy :D
bo wiesz, że piszesz fantastycznie? tajemniczo (czym byłby świat, gdyby Baranek walił prosto z mostu?) i to tylko przyciąga mnie tu. wiesz to.
uwielbiam cię <*@333
:*